Pewnego dnia odpoczywałem na trawie, przy jeziorku, na wilgotnej od niedawnego deszczu. Zaczęło mocno grzać słońce. Promienie słoneczne muskały mój kark. Nagle jednak zrobiło się trochę za gorąco. Nadchodziło lato. Dźwignąłem się ospale do góry.
*Trzeba by gdzieś się przejść, rozprostować kości, zachować kondycję* Pomyślałem.
Wybrałem się na granice watahy. Było miło i przyjemnie. Nagle usłyszałem cudowny śpiew jakiegoś ptaka. Magicznego ptaka. Oglądałem się na prawo i lewo. W końcu spojrzałem wysoko, w niebo.
*Spotkałem kolibra!* Myślałem zachwycony.
*I to nie byle jakiego kolibra, złotego!*
Szedłem za małym śpiewakiem. Nagle coś mnie zdziwiło.
*Zaraz, kolibry przecież nie potrafią tak cudownie śpiewać, o ile kolibry w ogóle świergolą *
Zaskoczyło mnie to. Ale w końcu był to magiczny koliber, złoty koliber. Uznałem to za normalne. Podążałem za nim. Co prawda świadomie zacząłem schodzić z terenu watahy, ale nie mogłem się oprzeć ślicznemu głosowi. Był niesamowity. Oderwałem na chwilę wzrok od kolorowych piórek. To co zobaczyłem zaparło mi dech w piersiach:
- wow - wyszeptałem sam do siebie
Nagle z fioletowych krzaczków zaczęły wychodzić małe elfy.
*Jej, łąka elfów!* Pomyślałem
*Muszę powiadomić Starunnę!*
Pognałem przed siebie. W połowie drogi zauważyłem, że za mój ogon trzyma się maleńki elfik. Dobiegłem do jaskiń z elfem.
- Starunna! - krzyknąłem
Po chwili stałem przed Starunną.
- byłem poza granicami naszej watahy! - zacząłem łapiąc oddech - i dotarłem do lasu elfów!
Starunna spojrzała na mnie z zaciekawieniem.
- no chodź! - powiedziałem i pociągnąłem ją za łapę w kierunku lasu
Czułem jej ciepłą łapę. Motyle latały jak opętane po moim brzuchu. W końcu dotarliśmy na miejsce.
- piękne? - zapytałem
- tak... i to jeszcze jak!
- może zagarniemy to do terenu naszej watachy? - zaproponowałem
<Starunna, jeśli się zgodzisz, to liczę na lilie >
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz